Urodziny w czasach zarazy
On
Nie tak miało być. Miała być impreza. Wielka, na ponad trzydziestu małych gości i jeszcze ich rodziców. Miało być ognisko, animacje i świetna zabawa. Jeszcze miesiąc temu największą obawą było to, czy pogoda dopisze. Dziś już wiem, że termin urodzin Ludwika jest zawsze pewny. 18 stopni, słońce, wprost cudownie. Podobnie było rok temu. Niestety niedługo po tym, jak zaczęłam planowanie pojawił się kolejny dylemat, bo jak robić imprezę, gdy po świecie krąży złowrogi wirus? Nie spodziewałam się, że w dniu zaplanowanej imprezy (a jednocześnie dniu faktycznych Ludwikowych urodzin) będzie zakaz wychodzenia z domu, więc decyzja o imprezie stała się już zupełnie nie naszą decyzją. Cóż robić.
Okazuje się, że nawet bez imprezy i tłumu gości urodziny mogą być udane i jeśli dzieciak w środku dnia mówi, że to chyba najlepsze urodziny w jego życiu, to chyba jako tako udało się z tego wybrnąć. Zamiast tony prezentów wystarczyły te od rodziny 🙂 Zamiast miliona przekąsek dwa porządne punkty programu – własnoręcznie zrobione sushi i dakłas (ulubiony tort Ludwika, a jednocześnie chyba jedyny, który jest w stanie zjeść). Zamiast profesjonalnych animacji wyjście na rower całą rodziną (nie wiem, czy mogliśmy, ale spotkaliśmy zaledwie trzy osoby i trzymaliśmy się od nich z daleka). Czy możemy wyciągnąć wniosek, że jednak mniej znaczy więcej? 🙂 To taka nasza lekcja z dzisiaj.
Nie byłabym sobą gdybym w tym wyjątkowym dniu, z tak wspaniałą pogodą nie zaplanowała choć krótkiej urodzinowej sesji. Udało się. Zrobiłam kilka zdjęć. Jak to zwykle z własnymi dziećmi, nie było lekko. Dobrze, że chociaż rekwizyty przygotował jubilat.
Próbowałam też zrobić pamiątkowe zdjęcie wspólne, ale wyszło marnie. Chwilę później wyszło na jaw, że Helence zrobiło się przykro, że to brat jest dzisiaj w centrum uwagi. Za karę poczęstowała mnie taką pozą 🙂
Życzę Ludwikowi, żeby następne urodziny mógł spędzić tak, jak sobie tylko wymarzy!
W.